poniedziałek, 31 marca 2014

Śniadanie Mistrzów

Zazwyczaj nie jadam śniadań. Rano zwyczajnie nie mam apetytu i chociaż wiem, że to niezdrowe i powinnam ten nawyk czym prędzej zmienić - nie potrafię. Nic na to nie poradzę.
Jednak w ostatnią sobotę coś mnie tknęło i postanowiłam przygotować sobie coś absolutnie ekstra! Grzanka podsmażona na masełku, do tego szynka parmeńska, zezłocone plasterki pieczarki i jajeczko sadzone z cudownie rozlewającym się żółtkiem. Całość dopełniłam jeszcze dwoma trójkącikami sera camembert i oddałam się cudownej śniadaniowej rozkoszy. Trudno właściwie nazwać to przepisem, bo nie ma tu żadnej filozofii, ale potraktujcie to jako pomysł, jak w 10 minut wyczarować sobie śniadanie godne króla!

Składniki:
- 1 kromka chleba
- łyżka masła
- 1 średnia pieczarka
- 1 jajko
- 1 plesterek szynki parmeńskiej
- sól, pieprz
- koperek

Na patelni rozpuścić masło, zmniejszyć ogień i położyć kromkę chleba. Na tej samej patelni ułożyć pokrojoną w cieniutkie plasterki pieczarkę. Zarówno grzankę, jak i pieczarki podsmażyć aż do zezłocenia, po czym ściągnąć z patelni i wbić na nią jedno jajko. Przykryć pokrywką i pozwolić, by białko się ścięło, a żółtko pozostało płynne. Na grzance położyć plasterek szynki, na to jajko i pieczarki. Całość doprawić solą i pieprzem, można także posypać koperkiem lub szczypiorkiem.

czwartek, 27 marca 2014

Magda Testuje: Kulinarny orgazm w Punkcie "G"astronomicznym

Któregoś pięknego dnia, wcale nie tak dawno temu, odezwała się do mnie pewna sympatyczna Pani. Napisała, że chciałaby zaprosić mnie na obiad do niedawno otwartego bistro w Pszczynie. Oczywiście nie mogłabym przepuścić takiej okazji, gdyż Pszczynę uwielbiam, więc już następnego dnia ustaliłyśmy szczegóły mojej wizyty. Tą sympatyczną Panią była Pani Justyna, a bistro - Punkt "G"astronomiczny.
Jadąc z przyjaciółką do Pszczyny, nie miałam bladego pojęcia, co zastanę w menu Punktu. W zasadzie nawet trochę cieszyłam się, że tym razem będę miała niespodziankę, że niczego sobie nie zaplanowałam. Pogoda była piękna, towarzystwo zacne, a Pszczyna jak zwykle urokliwa - ten dzień od początku zapowiadał się wspaniale.
Punktualnie o 14.00 pojawiłyśmy się w lokalu. Łatwo było tam dotrzeć, bowiem mieści się zaraz przy Rynku, na ul. Bankowej 1. Z zewnątrz niepozorny, wyróżnia się tylko logo - przy wejściu wita nas duży czerwony dymek z wyraźnym G. A w środku? Cóż, muszę przyznać, że wnętrze już od progu przypadło mi do gustu. Ceglane ściany, stare drewniane meble, piękna lada z witrynką, wielka krowa na białym tle, a nawet białe ściereczki zwinięte w rulonik na stole - wszystko to wspaniale do siebie pasowało i tworzyło kompletną całość. Bardzo lubię takie klimatyczne miejsca, więc od razu poczułam się tam bardzo swobodnie. Jedynym problemem może być tylko dość ograniczona ilość miejsc, która w miarę jak bistro będzie zyskiwało na popularności, może stać się pewną przeszkodą.
W restauracji powitała kelnerka w przeuroczym fartuszku z dużą kokardą na szyi - był to kolejny dowód na to, że Punkcie "G"astronomicznym wszystko tworzy spójną całość. Gdy zasiadłyśmy przy stoliku, zamówiłyśmy napoje (polecam orzeźwiający, niezbyt słodki kompot!) i otworzyłyśmy menu, od razu przekonałyśmy się, że wybór nie będzie łatwy. Wiele potraw aż krzyczało "wybierz mnie, mnie wybierz!". Po krótkiej rozmowie o pozycjach spoza karty, udało nam się złożyć zamówienie.  Niedługo potem postawiono przed nami przystawkę.
Ach, cóż to była za przystawka! Ja wybrałam holenderskiego śledzika (14 zł) z ziemniakiem truflowym, bekonem i grzanką. I muszę przyznać, że był po prostu niesamowity! Jadłam śledzie w Holandii, w bistrach specjalizujących się w tej właśnie przekąsce, ale nigdy nie trafiłam na nic równie pysznego! Sekretem tej wersji, jak zdradził szef kuchni Marek Furczyk, było ziele angielskie. Z pieprzną grzanką, małymi fioletowymi plasterkami ziemniaka i bekonem był to bez wątpienia najlepszy śledź w całym moim życiu!
Moja przyjaciółka skusiła się natomiast na podwędzany tatar z łososia (19 zł). Bardzo spodobał mi się pomysłowy sposób podania tej przystawki. Słoiczek wypełniony roszponką, pysznym łososiowym tatarem i żółtkiem gotowanym metodą próżniową wyglądał bajecznie. I co najważniejsze - całość smakowała adekwatnie do wyglądu. Przyjaciółka jest koneserką łososia, je go często i chętnie, i z całym przekonaniem stwierdziła, że to była to jedna z najlepszych wersji, jaką miała przyjemność próbować. Rybny start okazał się dla nas zatem bardzo szczęśliwy.

Gdy przyszła kolej na danie główne, nie mogłam uwierzyć w porcję, którą przede mną postawiono. Była po prostu ogromna, jak dla postawnego, ciężko pracującego fizycznie chłopa. Ale i samo danie wybrałam sobie dość męskie - "G" Cheese Bacon Burger (27 zł) to bowiem wielka, wypiekana na miejscu pieprzna buła z porządnym kawałem wołowiny, bekonem, sosem serowym, paprykową salsą, a także miseczką grubo krojonych frytek. Całość prezentowała się po prostu zjawiskowo. Ja, wbrew wszelkim pozorom, jestem prostą dziewczyną. Większe wrażenie robi na mnie kawał pięknie wysmażonego mięcha obłożonego bekonem niż kwiaty i inne wodotryski na talerzu. Jeśli faktycznie je się oczami, to ja najadłam się do syta od pierwszego spojrzenia. Ale oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zmierzyła się z wyzwaniem i nie zabrała się do konsumpcji. Cóż, tym daniem nacieszyły się nie tylko oczy, ale także podniebienie. Burger był fenomenalny! Mięso soczyste, bułka chrupiąca z wierzchu i miękka w środku (choć natknęłam się niestety na zbyt duże kawałki pieprzu, które niezbyt miło było rozgryźć), a całości doskonale dopełniał sos blue cheese. Nie powiem, byłam zaskoczona tym sosem, na całe szczęście pozytywnie, bo bardzo lubię sery pleśniowe, ale zdaję sobie sprawę, że dla niektórych mogłaby to nie być zbyt miła niespodzianka. Iście domowe frytki również okazały się świetne - niezbyt tłuste, idealnie posolone. Jak dla mnie: danie doskonałe, które celnie trafiło w mój kulinarny punkt g. ;-)
Moja przyjaciółka zamówiła natomiast coś, czego nigdy wcześniej nie jadłyśmy, mianowicie Spaghetti Marinara (23 zł) z mulami w roli głównej! Okazało się, że mule naprawdę mi smakują, chociaż nie jestem fanką owoców morza. W połączeniu z ręcznie robionym makaronem i pysznym pomidorowym sosem smakowały po prostu wybornie. 
Po tak sycącym obiedzie już nie bardzo miałam miejsca na deser, ale bardzo chciałam spróbować, co też Punt "G"astronomiczny ma w swojej słodkiej ofercie. Zamówiłyśmy więc kawę (bardzo smaczną zresztą!) i przygotowałyśmy się na deserową ucztę. Zdecydowałam się na suflet czekoladowy (16 zł), a moja przyjaciółka na polecane na Facebooku brownie (8 zł). Suflecik dotarł do mnie pięknie wyrośnięty (choć może ciutkę za bardzo ścięty), w towarzystwie wspaniałych lodów miętowych i sosu truskawkowego. Smakował... bardzo bogato. Po raz kolejny przekonałam się, że czekoladę lubię, ale raczej w niewielkich ilościach i w niezbyt wytrawnej wersji, tu jednak miałam do czynienia z czekoladowym sufletem z prawdziwego zdarzenia - po zjedzeniu kilku łyżeczek niemalże czułam, jak w moich żyłach zaczyna płynąć kakao. Na szczęście przyjaciółka-czekoholiczka zupełnie nie rozumiała mojego problemu i z radością dokończyła moją porcję.
Jej brownie było natomiast absolutnie doskonałe. Owszem, mocno czekoladowe, ale o cudownej konsystencji, idealnie słodkie, a w dodatku podane z gruszkowym chutneyem i sosem toffi. Chciałabym umieć robić tak pyszne brownie!
Po tak udanym trzydaniowym obiedzie pozostało nam tylko chwilkę odsapnąć, a potem wytoczyć się z bistro i spróbować spalić trochę z tych kalorii podczas spaceru po pszczyńskim parku. 
Co sądzę o Punkcie "G"astronomicznym? Że jest miejscem, w którym nietrudno o kulinarny orgazm. Zarówno wystrój, obsługa, jak i dania stoją na bardzo wysokim poziomie, a ceny - zwłaszcza w kontekście naprawdę porządnych porcji - są bardzo rozsądne. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, niezależnie od upodobań. Zwłaszcza, że menu będzie się dość często zmieniać, ponieważ szef kuchni chce, by opierało się na świeżych składnikach sezonowych. Już nie mogę się doczekać, aż przekonam się, co zaserwuje nam na wiosnę!
Dużą siłą tego lokalu jest fakt, że wszystko jest robione na miejscu, nawet bułki i makaron, a ja to bardzo cenię, bo z perspektywy osoby gotującej poskładanie w całość półproduktów ze sklepu to żadna sztuka. Prawdziwa sztuka dzieje się właśnie w miejscach takich jak to, gdzie dba się o to, by klient wiedział, że płaci za wysiłek i pasję włożoną w każdą porcję, która ląduje na stole. Ja czułam się absolutnie dopieszczona i ani przez chwilę nie pomyślałam sobie (co zdarzało mi się już w wielu miejscach), że przecież sama mogłabym coś takiego upichcić, więc po co przepłacać. Tym razem byłam pewna, że żadnego z tych dań nie dałabym rady powtórzyć, a nawet jeśli, wymagałoby to takiego nakładu pracy, że skapitulowałabym już na starcie. Takich miejsc szukam!
W Pszczynie bywam dość często i jestem pewna, że w Punkcie "G"astronomicznym również będę bywać często. Czułam się tam doskonale, bardzo na luzie, bo to miejsce bez zadęcia, bez silenia się na wielką elegancję, za to z fantastyczną kuchnią. Jeśli zatem będziecie w pobliżu, wybierzcie się koniecznie - mam nadzieję, że kucharzom uda się odnaleźć i połechtać również Wasz kulinarny punkt g!

poniedziałek, 24 marca 2014

Irish Cream Tiramisu (bez jajek)

Od kiedy zrobiłam je po raz pierwszy, jestem wielką fanką tiramisu. Po prostu je uwielbiam, choć nie jestem przecież żadną wielką fanką kawy. To mocno kaloryczny deser, ale przecież nie raczę się nim codziennie, więc się nie przejmuję. ;-) 
Tym razem postanowiłam zrobić tiramisu nieco mniej klasyczne. Zamiast tradycyjnego amaretto wykorzystałam Irish Cream, a do mascarpone dodałam odrobinę wanilii. Efekt? Zjawiskowe tiramisu, w którym zakochała się cała moja rodzina! 
Wciąż nie potrafię się przekonać do surowych jajek, więc i tym razem robię wersję ze śmietaną.

Składniki:
- 250 g podłużnych biszkoptów
- 250 ml wody
- 3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
- 3 łyżki brązowego cukru
- 150 ml Irish Cream
- 500 g mascarpone
- 200 ml śmietany 30%
- szklanka cukru pudru
- łyżeczka pasty waniliowej
- ciemne kakao

Wodę zagotować. Kawę i cukier rozpuścić w 300 ml wrzątku, wystudzić, dolać Irish Cream. Biszkopty krótko moczyć w kawie (żeby się nie rozpadły!), układać w kwadratowej blaszce 23x23 cm jeden obok drugiego, tworząc pierwszą warstwę. Bitą śmietanę ubić z cukrem pudrem (niezbyt sztywno), dodawać po łyżce mascarpone i mieszać na małych obrotach miksera (długo miksowane mascarpone robi się wodniste!). Na koniec wmiksować wanilię. Na biszkopty wyłożyć warstwę mascarpone, następnie posypać przesianym kakao i ułożyć następną warstwę nasączonych kawą biszkoptów. Znów wyłożyć warstwę mascarpone, wyrównać i posypać hojnie kakao. Wstawić do lodówki, żeby całość nieco stężała.

czwartek, 20 marca 2014

Magda Testuje: Supernova, czyli kosmiczna eksplozja smaków

W zeszłym tygodniu urządziłam sobie weekendowy maraton restauracyjny. W sobotę odwiedziłam zabrzańskie Niezłe Ziółko, natomiast w niedzielę zabrałam przyjaciółkę do gliwickiej restauracji Supernova mieszczącej się przy ul. Górnych Wałów 42 (www.supernova.gliwice.pl). Po raz kolejny swoją wizytę zawdzięczam akcji "Blogerzy Smakują" na portalu Uroda i Zdrowie (www.urodaizdrowie.pl/akcja-kulinarna-blogerzy-smakuja). 
Bardzo lubię Gliwice, pracowałam w tym mieście przez dwa lata i miałam okazję odwiedzić kilka restauracji, ale do Supernovej nigdy nie trafiłam. Być może dlatego, że jest to miejsce raczej high endowe - zwłaszcza dla rozpoczynającej karierę studentki, którą jeszcze do niedawna byłam. Na szczęście teraz sytuacja nieco się zmieniła, a ja już wiem, że to właśnie dla takich przyjemności warto wstawać wcześnie rano i ciężko pracować na własne pieniądze.
Do Supernovej dotarłam bez większego kłopotu, jest zlokalizowana blisko centrum i łatwo tam dojechać. Przed restauracją jest kilka miejsc parkingowych tylko dla klientów, co uważam za wielkie udogodnienie. Gdy tylko weszłyśmy do środka, przywitał nas przesympatyczny kelner i zaprowadził do stolika na drugim końcu sali, dzięki czemu miałyśmy okazję już na wstępie rozejrzeć się po restauracji. A trzeba przyznać, że jest to miejsce urządzone z wielkim smakiem. Nowoczesna elegancja - tak określiłabym ten styl. Ciepły odcień drewna miesza się tu z jasnym kolorem ścian, betonem, szkłem i chromem. Bardzo spodobała mi się niejednorodna bryła pomieszczenia, nie jest to klasyczny prostopadłościan; są tu słupy, podwieszane sufity i załamania, a także wielkie okna na całą ścianę. Całości pozytywnych wrażeń wizualnych dopełniały także efekty audialne, ponieważ czas umilała nam bardzo przyjemna muzyka, na którą od razu zwróciłyśmy uwagę - lubię, gdy moja wizyta w restauracji opatrzona jest fajnym soundtrackiem. ;-) 
Zanim zamówiłyśmy obiad, od razu zaproponowano nam coś do picia. Muszę przyznać, że kelner opisujący kompozycje herbat był bardzo przekonujący, więc zgodziłyśmy się, żeby sam wybrał te, które uważa za najlepsze. Moja przyjaciółka dostała zieloną herbatę z syropem jaśminowym i limonką (8 zł), która była po prostu fantastyczna! Natomiast ja otrzymałam równie pyszną i ładnie podaną herbatę z pomarańczą i goździkami (10 zł). Przed samym posiłkiem przyniesiono nam także "czekadełko" w postaci świeżutkiej chrupiącej bagietki i pasztetu z łososia, które mile połechtały nasze kubeczki smakowe i zaostrzyły nasze apetyty.
Przed wizytą przejrzałam menu Supernovej i mniej-więcej wiedziałam, co chcę zamówić, jednakże kelner potrafił skutecznie zachęcić nas do wypróbowania dań spoza karty, dlatego w ramach przystawki zdecydowałyśmy się na niewymienioną w menu grillowaną kaczkę na sałatce z kwiatami i sosem z granatu (21 zł). Zamówiłyśmy także wcześniej upatrzone ciepłe pierożki z ciasta filo z gęsiną i kozim serem (22 zł). Od razu zaproponowano nam dwa dodatkowe talerze, żebyśmy mogły podzielić się przystawkami, co było bardzo miłe i z czego skwapliwie skorzystałyśmy. Dania, które pojawiły się na naszym stoliku, zrobiły na nas duże wrażenie, jeśli o walor wizualny chodzi. Kaczka ozdobiona kwiatami prezentowała się naprawdę fenomenalnie! A smakowo? Cóż, była niezła, lekko różowa w środku i mięciutka, ale na kolana mnie nie powaliła. Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu pierożki z gęsiną, których smak cudownie komponował się z wieloskładnikową sałatką. Porcje były w sam raz, by zjeść, ale za bardzo się nie najeść przed głównym posiłkiem.
Jako danie główne wybrałam grillowane polędwiczki wieprzowe na sałatce z ciecierzycy i kurek, z pomidorami suszonymi i sosem serowym (38 zł), natomiast przyjaciółka zamówiła gnocchi z królikiem i szałwią (33 zł). Co do mojego dania, powiem krótko - WOW! Nic bym w nim nie zmieniła, było po prostu doskonałe. Mięso wysmażone idealnie, mięciutkie, pełne smaku, a sałatka i sos tak wspaniale skomponowane, że do dziś pozostaję pod ogromnym wrażeniem. Chętnie zjadłabym to danie raz jeszcze! Gnocchi z królikiem było niezłe, mojej przyjaciółce smakowało, ale nie umywało się do moich perfekcyjnych polędwiczek. Porcje nie należały do największych, choć w przypadku trzydaniowego obiadu były jak najbardziej odpowiednie. Gdybym jednak przyszła do Supernovej bardzo głodna i chciała zamówić tylko danie główne, mogłabym się nie najeść, co warto mieć na uwadze.
Przy zamawianiu deseru kelner po raz kolejny wykazał się siłą perswazji i namówił moją przyjaciółkę na bezę ze śmietaną, owocami i kwiatami. Ja jednak pozostałam przy swoim pierwotnym wyborze - zdecydowałam się na creme brulee (14 zł). Przez krótką chwilę próbowałyśmy przypomnieć sobie wskazówki Pani Prezydentowej, jak kulturalnie jeść bezę, ale w końcu poddałyśmy się i uznałyśmy, że będziemy ją jeść tak, jak nam wygodnie. ;-) Skosztowałam jej, sądząc, że będzie przypominała konsystencją Białą Pavlovą - z wierzchu kruchą, w środku piankową. Była to jednak klasyczna beza, w środku lekko gumiasta, z zewnątrz nieco twarda, nie w moim guście. Ale przyjaciółce bardzo smakowała, a poza tym wyglądała obłędnie, co dobitnie świadczy o tym, że są gusta i guściki. Zresztą, to nie był przecież mój deser - deser zamówiony przeze mnie był pyszny! W Supernovej miałam okazję zjeść creme brulee doskonałe: kremowe, intensywnie waniliowe (dno miseczki było aż czarne od ziarenek wanilii), z idealnie chrupiącą warstwą skarmelizowanego cukru. Nie pasował mi tylko podany do niego sos malinowy, który był zbyt kwaśny. Ale poza tym - mniam!
W Supernovej spędziłyśmy ponad dwie godziny. Bardzo miłe dwie godziny, pełne smacznego jedzenia, przyjemnych dźwięków i atrakcyjnych widoków, w towarzystwie uprzejmej i pomocnej obsługi. Nie ukrywam, że widzę tu jeszcze miejsce na pewien progres, ale już teraz mogę z czystym sumieniem polecać tę restaurację wszystkim znajomym, którzy będą szukali eleganckiego lokalu z ciekawym menu. Czy jeszcze tu wrócę? Cóż, na wspomnienie boskich polędwiczek ślinianki od razu intensywniej mi pracują, więc odpowiedź jest oczywista - jasne, że tak!
W skali szkolnej - Supernova otrzymuje ode mnie 5 z malutkim minusikiem!

wtorek, 18 marca 2014

Magda Testuje: Niezłe ziółko z tego Niezłego Ziółka!

Witajcie w poście inauguracyjnym nowego działu na moim blogu: Magda Testuje! To właśnie tu przeistaczać się będę w Panią Krytyk, która recenzować będzie wszystko, co z kulinariami związane - od restauracji, poprzez nowości sklepowe, aż do sprzętów. Bo przecież swoje zdanie mam i nie widzę powodów, by się nim z Wami nie dzielić. ;-)
Na pierwszy ogień zapraszam do recenzji restauracji Niezłe Ziółko mieszczącej się w Zabrzu przy ul. Franciszkańskiej 8 (www.niezle-ziolko.com.pl). Do restauracji zostałam zaproszona dzięki akcji "Blogerzy Smakują" na portalu Uroda i Zdrowie (www.urodaizdrowie.pl/akcja-kulinarna-blogerzy-smakuja). Jako rodowita zabrzanka bardzo ucieszyłam się, że będę miała okazję wypróbować ten nowy punkt na gastronomicznej mapie mojego miasta. Nie ukrywam, że brakuje tu ciekawych miejsc, w których można dobrze zjeść i miło spędzić czas, w każdym razie żadne z nich nie podbiło mojego serca. Aż do teraz.
Wybierając się do Niezłego Ziółka, planowałam być Panią Krytyk z prawdziwego zdarzenia - wyczuloną na każde najdrobniejsze niedociągnięcie. Niestety, już po wejściu do restauracji moje twarde krytyczne serducho zmiękło na widok cudownego wystroju w stylu prowansalskim, w którym jestem absolutnie zakochana. Wszędzie mnóstwo bibelotów, stary kredens i komoda, stojące lampy i moje ulubione tulipany w wazonach - przepadłam z kretesem. Nie planuję wesela, ale gdyby przyszło mi je kiedyś planować, chętnie zorganizowałabym je właśnie w takim miejscu ja to.
Ja i moja towarzyszka zostałyśmy bardzo miło przywitane już na wejściu, zaproponowano nam coś do picia, a gdy wygodnie usadowiłyśmy się przy stoliku, podano menu. Już wcześniej zerkałam na stronie www, co też Niezłe Ziółko ma w ofercie, ale nie potrafiłam się zdecydować na nic konkretnego - zbyt wiele pozycji wydawało mi się intrygujące. Decyzja podejmowana w restauracji nie była ani trochę łatwiejsza, ale w końcu udało nam się złożyć zamówienie na trzydaniowy obiad. Aby umilić nam czas oczekiwania, podano tzw. "czekadełko" - były to dwa kawałki pysznego pasztetu z chrzanem i pieczywem. Cudowna kombinacja! To dziwne, ale sama nigdy nie wpadłam na to, by połączyć pasztet z chrzanem - teraz będę to robiła regularnie. Miałyśmy także okazję porozmawiać chwilkę z bardzo sympatycznym i profesjonalnym kelnerem, który spokojnie mógłby pracować w restauracjach z gwiazdkami Michelin. Opowiedział nam o historii Niezłego Ziółka, zaprezentował możliwości lokalu w zakresie organizacji imprez i pomógł w wyborze dań. Taką obsługę to ja rozumiem!
Nie musiałyśmy długo czekać, by przystawki pojawiły się na naszym stole. Ja zamówiłam krem z cebuli z grzankami serowymi (9 zł), natomiast moja towarzyszka zdecydowała się na wędzoną pierś z kaczki z pieczonym jabłkiem i sosem winno żurawinowym (19 zł). Oba te dania okazały się strzałem w dziesiątkę. Mój krem z cebuli absolutnie i nieodwołalnie podbił moje kubeczki smakowe, zatem na pewno spróbuję odtworzyć go w warunkach domowych. Natomiast kaczka z jabłkami okazała się jednym wielkim WOW! Przede wszystkim urzekł mnie sposób podania - pięknie pokrojone, miękkie, upieczone jabłko przełożone dużą ilością wędzonego mięsa z kaczki, do tego kleksy sosu i płatki kwiatów jako ozdobnik. A w smaku? Towarzyszka rozpływa się w zachwytach po dziś dzień, co stanowi chyba najlepszą ocenę.
Po pysznej i sycącej przystawce przyszedł czas na danie główne. Mój wybór padł na sandacza z sosem z pieczarek i białego wina, ziemniakami i warzywami (44 zł), natomiast towarzyszka konsekwentnie trzymała się kaczki, tym razem w postaci piersi z ziemniakami gratin oraz buraczkami w winie, miodzie i tymianku (39 zł). Po raz kolejny sposób podania nie pozostawiał nic do życzenia - moje oczy były równie usatysfakcjonowane co, jak się później okazało, żołądek. Kelner przekazał mi, że szef kuchni poleca, bym najpierw spróbowała sandacza bez sosu, żeby ocenić jego smak. Zastosowałam się do wskazówki i muszę przyznać, że sandacz trafia na podium moich ulubionych ryb - jest naprawdę delikatny w smaku, a skorupka z soli i skórki cytrynowej nadała mu niepowtarzalnego charakteru, więc nie przeszkadzały mi nawet trafiające się gdzieniegdzie ości. Sos pieczarkowy w końcu niemalże nie spotkał się z rybą, bo smakowała mi bardziej w wersji solo, ale nie zmarnowałam go, bo na to był o wiele za dobry (nie wpadłabym, by dodać wina do sosu pieczarkowego, a to naprawdę świetna kombinacja!) - zjadłam go z ziemniaczkami i warzywami. Natomiast kaczka z buraczkami, której skosztowałam od towarzyszki, stanowiła bardzo fajną całość. Szczególnie uwiodły mnie jednak buraczki, których smak pamiętam do dziś i jeszcze kiedyś chętnie bym do nich wróciła. Tu muszę zaznaczyć, że porcje na naszych talerzach były naprawdę duże i nie byłam w stanie pokonać mojej, a możliwości przecież mam niemałe. Wg moich standardów to dobrze świadczy o Niezłym Ziółku, w końcu przychodzę do restauracji, by porządnie zjeść!
Po bogatym i sycącym obiedzie nie byłam pewna, czy mam jeszcze ochotę na deser, ale ponieważ już zamówiłyśmy i bardzo byłam ciekawa, jak w tej materii spisuje się Niezłe Ziółko, w końcu przed nami pojawiły się pucharki z lodami. W tym przypadku więcej szczęścia przy wyborze miała moja towarzyszka - zamówiona przeze mnie czekoladowa impresja, czyli lody czekoladowe z musem z owoców leśnych i bitą śmietaną (12 zł), była niezła, ale nie powaliła na kolana. Natomiast lody pieczone w kokosowej skórce z sosem wiśniowym (18 zł) okazały się absolutnym hitem, o którym opowiedziałam już chyba wszystkim zainteresowanym znajomym i na które będę jeszcze nieraz do Niezłego Ziółka wracać. No bo kto by pomyślał - z wierzchu ciepła skorupka z wiórków kokosowych, a w środku zimne lody! Fantastyczne połączenie, możecie mi wierzyć.
Czy wyszłam z Niezłego Ziółka zadowolona? Czy będę do niego wracać? Czy będę polecać je znajomym? Tak, tak, tak - po trzykroć tak! Bardzo cieszę się, że odkryłam takie miejsce jak to w moim rodzinnym mieście. Jak dotąd gdy chciałam się tu z kimś umówić, miałam wielki dylemat, gdzie pójść, bo żadne miejsce nie zaskarbiło sobie mojej szczególnej sympatii. Aż do teraz. Niezłe Ziółko to naprawdę dobra restauracja. Jedzenie jest pięknie podane i smaczne, porcje duże, ceny - szczególnie w kontekście porcji - bardzo rozsądne, obsługa przemiła, a sam lokal urządzony tak, jak ja bym go urządziła, gdybym miała talent do wystroju wnętrz (chciałabym mieć mieszkanie w takim stylu!). A wszystko to w zasięgu 5 km od mojego domu. Wymagać więcej to byłby grzech.

W skali szkolnej - Niezłe Ziółko otrzymuje ode mnie 5 z plusem!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
ZDJĘCIA I TEKSTY MOJEGO AUTORSTWA - CHYBA, ŻE ZAZNACZONO INACZEJ. LINKUJ, JEŚLI KORZYSTASZ. Obsługiwane przez usługę Blogger.